Pierwszym celem naszej tygodniowej podróży po Norwegii było zdobycie Preikestolen – klifu o zwieńczeniu w kształcie prostokąta wznoszącego się na wysokość 604 m. Z racji bardzo ograniczonego czasu naszej wyprawy i tego, że oboje z Michałem byliśmy w Norwegii po raz pierwszy, postanowiliśmy, że odwiedzenie właśnie tego miejsca (a jest to jedna z najbardziej rozpoznawalnych atrakcji kraju) będzie dobrym pomysłem. Szybko się przekonaliśmy, że się nie myliliśmy. Przy okazji spędziliśmy trochę czasu w jednym z większych i ważniejszych miast Norwegii, będącym punktem wypadowym do wielu świetnych miejsc – Stavanger.
STAVANGER
Drugiego dnia docieramy pociągiem z Kristiansand do Stavanger. Szybka ocena sytuacji sprawia, że postanawiamy przespacerować się po mieście (o ile chodzenie z 10- i 20- kilogramowymi plecakami można nazwać spacerem). Chcemy choć trochę je poznać, a przy okazji kupić kilka pocztówek i znaczków. Rzucając okiem na miasto, dochodzimy prędko do wniosku, że jeszcze tego samego dnia je opuścimy, łapiąc prom do Tau, a następnie kierując się w stronę Preikestolen. Stavanger okazało się nieco ciekawsze od Kristiansand, jednak nie na tyle, by zabawić tam dłużej niż parę godzin.
Miejscem wartym odwiedzenia jest na pewno stare miasto (Gamle Stavanger), czyli zespół ponad 170 białych drewnianych domków z XVIII i początku XIX w. Ta najlepiej zachowana drewniana zabudowa w Europie Północnej to ciche, spokojne, pełne uroku miejsce, w dodatku całkiem fotogeniczne.
Spacerując wąskimi uliczkami, natrafiamy na Muzeum Produkcji Konserw, jeden z oddziałów Muzeum Stavanger. W mieście było niegdyś 70 fabryk konserw i było ono uznawane za stolicę puszkowanych sardynek. Nie ulegamy jednak pokusie odwiedzenia tego muzeum (zresztą, jest akurat nieczynne).
W Stavanger jest sporo muzeów. Nie udajemy się do żadnego z nich, ale mijamy gmach Muzeum Ropy Naftowej, czytamy w międzyczasie o Muzeum Archeologicznym. Samo Muzeum Stavanger ma kilka oddziałów: m.in. Muzeum Morskie, Muzeum Sztuk Pięknych czy też Muzeum Graficzne.
Podczas spaceru wchodzimy do najstarszej norweskiej katedry (Stavanger Domkirke) mieszczącej się w centrum miasta nieopodal jeziora Breiavatnet. XII-wieczna budowla w stylu romańskim została po pożarze w XIII w. odbudowana, nabierając cech gotyckich. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że surowe skandynawskie kościoły nigdy nie przestaną mnie fascynować.
ZE STAVANGER DO PREIKESTOLEN
Po ekspresowym zwiedzeniu miasta kierujemy się w stronę Preikestolen. Promy ze Stavanger do Tau kursują praktycznie non stop, przez cały dzień (w sezonie). Przeprawa nie trwa długo (ok. 35 minut) i nie jest zbyt droga (56 NOK w jedną stronę za osobę). Z racji dość późnej godziny nie mamy zbyt wielkich oczekiwań co do stopa. Zależy nam jedynie na tym, by dostać się na parking pod Preikestolen, rozbić namiot gdzieś w okolicy i uderzyć na szlak drugiego dnia z samego rana. Szczęście jednak nam dopisuje i po nie najlepszych doświadczeniach z dnia poprzedniego, bardzo szybko zgarnia nas z drogi sympatyczny Norweg. Ucinamy sobie pogawędkę na temat warunków życia okolicznych mieszkańców, po czym nasz rozmówca postanawia zadzwonić do żony. Po kilkusekundowej rozmowie oznajmia nam, że chciał ją uprzedzić, że wróci nieco później, a następnie… mimo że zupełnie mu nie po drodze, podwozi nas pod sam szlak na Preikestolen. Jesteśmy szczęściarzami 🙂
PREIKESTOLEN – SZLAK
Godzina nie jest jeszcze na tyle późna, by odpuścić sobie trekking. Poza tym, mamy namiot i postanawiamy rozbić się gdzieś na górze. Ciemno zrobi się dopiero po północy. Ruszamy więc na szlak, wiedząc, że mamy jakieś 3,8 km do pokonania, a ciemność zapadnie za jakieś 5 godzin.
Po drodze mijamy sporo ludzi – wszyscy już schodzą na dół. Wyjątkiem jesteśmy my i dwie Niemki, które w przeciwieństwie do nas wspinają się bez namiotu, więc jeszcze tego samego dnia będą wracać. Trasa nie jest trudna ani szczególnie wymagająca. Wędrówka w jedną stronę bez plecaków trwa ok. 2 godzin (nam, z dobytkiem na plecach i robiąc sporo zdjęć, zajmuje nieco dłużej).
Wreszcie, po bardzo aktywnym dniu, jesteśmy na miejscu. Mimo godzin wieczornych, na szczycie jest wciąż sporo ludzi i trzy rozbite namioty (dwa z nich należą do Polaków, w trzecim jest Austriak). Szybko znajdujemy odpowiednie miejsce do rozbicia się, zamieniamy parę zdań z sąsiadami i przygotowujemy ciepłą kolację. Pogoda się pogarsza – zaczyna mżyć, a widoczność z minuty na minutę robi się coraz słabsza. Udaje mi się jednak zrobić parę zdjęć, zanim mgły całkowicie spowiją krajobraz nad Lysefjorden i zapadnie nad nim zmrok.
PORANEK NA PÓŁCE SKALNEJ
W nocy nie pada, w śpiworach jest nam ciepło, a poranek zapowiada naprawdę ładny dzień. Grzechem byłoby odmówić sobie śniadania na półce skalnej 🙂 Odpalamy pasztety sojowe i zaparzamy kawę!
Pogoda z minuty na minuty robi się coraz lepsza, mgła powoli zaczyna znikać, a turyści jeszcze w ogóle się nie pojawili. Zdecydowanie opłacało się zostać na noc i poczekać na takie warunki!
Gdy ok. godziny 8.30 zaczęli pojawiać się pierwsi ludzie, nasz namiot był już złożony, a my gotowi do dalszej drogi. Postanowiliśmy jednak zostawić jeszcze na chwilę plecaki i wspiąć się na nieco wyższą skałę. Stamtąd widoki były jeszcze lepsze.
W drodze na dół mijamy dziesiątki (albo i setki) idących w przeciwną stronę ludzi. Dzień jest słoneczny, jest czerwiec, a my jesteśmy na jednym z najpopularniejszych szlaków w całej Norwegii – nic dziwnego, że wokół pełno turystów. W głębi ducha niezmiernie cieszymy się, że jeszcze parę godzin temu to miejsce było niemal całkowicie puste. Na górze spało w namiotach zaledwie kilka osób, w tym my.
Więcej naszych wpisów z Norwegii: